Sorry, Winnetou
Dlaczego już nikt nie czyta książek o Indianach
Wygląda na to, że Indianie znowu wymierają, tym razem jako mit kultury masowej. Ustępują pola bohaterom filmów i gier komputerowych rozgrywających się w przestrzeni kosmicznej, najemnikom w najdziwniejszych wojnach z kuriozalnymi imperiami zła, Supermanowi czy innym nadludziom machającym laserowymi mieczami.
Adam Krzemiński
(Polityka, 29/2002)
W ankiecie opublikowanej z okazji Dnia Dziecka 23 znanych polityków i artystów na 60 (wśród nich Leszek Balcerowicz, Jerzy Buzek, Janusz Głowacki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Lem, Leszek Miller i Szymon Szurmiej) przyznało, że do ich ulubionych lektur dziecięcych należały powieści Karola Maya, Curwooda, Coopera, Londona, a także Szklarskiego. Jednak dla dzisiejszej młodzieży są to już tylko niemodne książki. Tymczasem przez ponad dwa wieki czerwonoskórzy - wypierani i mordowani przez białych kolonizatorów i białych osadników - tryumfalnie okupowali kulturę masową.
Na dobrą sprawę byli pierwszymi bohaterami zderzenia cywilizacji. Z jednej strony oświeceni Europejczycy przybywający zza wielkiej wody w swych pływających domach, dysponujący znakomitą techniką, organizacją i wiedzą naukową. Z drugiej szlachetni dzicy, naiwni, ale żyjący w zgodzie z naturą, skazani na wymarcie ostatni Mohikanie, tropiciele śladów, myśliwi, świetni jeźdźcy i zarazem mędrcy potrafiący rozmawiać z ziemią, wiatrem, ogniem i wodą oraz duchami przeszłości, dysponujący magiczną wiedzą lekarską - niedostępną białym, zepsutym przez ich ciasny racjonalizm. Tragiczny los Indian był wyrzutem sumienia dla sentymentalnych Europejczyków, a zarazem dowodem na wyższość cywilizacyjną Zachodu i słuszność darwinowskiej zasady, że w walce o byt zwycięża silniejszy.
Dla uspokojenia serc zachodnia kultura masowa karmiła się budującą bajką o braterstwie krwi Indianina i białego ponad przepaścią cywilizacyjną. Prototypem takiego przymierza był Skórzana Pończocha, biały wychowany od dzieciństwa przez Indian, bohater pięcioksięgu Sokolego Oka (1823-1841) Jamesa Fenimore'a Coopera. Ale było to przymierze-złudzenie. Cooper - niezwykle ceniony zarówno przez Goethego i Balzaka jak i Mickiewicza - w postaci "Ostatniego Mohikanina" stworzył najtragiczniejszą chyba postać literatury amerykańskiej, jedynego pozostałego przy życiu członka wygasłego, to znaczy wyrżniętego przez białych w połowie XVIII w., plemienia, którego ostatni niedoszły wódz Unkas zginął broniąc białej dziewczyny przed własnymi współbraćmi.
Odległymi krewnymi Skórzanej Pończochy są oczywiście: grany przez Dustina Hoffmana "Mały Wielki Człowiek", boży Prostaczek krążący między dwoma światami - białych i czerwonych, oraz "Tańczący z wilkami" Kevin Costner, raz żołnierz Unii w wojnie z konfederatami, a potem prawie Indianin, uchodzący wraz z prześladowanymi Indianami przed swymi dawnymi towarzyszami broni. Oto pomieszanie ról moralnych: w wojnie secesyjnej z Południem jankesi walczą o wolność czarnoskórych niewolników, by zaraz potem w wojnach na Wielkich Równinach wypędzać czerwonoskórych z ich terytoriów, zrywać układy i uczestniczyć w ludobójstwie, którego ofiarą w drugiej połowie XIX w. padła ogromna liczba północnoamerykańskich Indian. Przejednaną jakoby wrogość obu światów miały symbolizować występy Siedzącego Byka, zwycięzcy spod Little Big Horn (1876) w cyrku Buffalo Billa w 1885 r., ale na krótko, gdyż już w roku 1890 r. Siedzący Byk został zamordowany, a 7 Pułk Kawalerii USA wziął odwet za klęskę sprzed czternastu lat i pod Wounded Knee dokonał masakry setek rozbrojonych już Indian.
Prosty dramat charakterów
Literatura trywialna potrzebowała jednak mitu przyjaźni i biało-czerwonej symbiozy. Amerykańska preria była znakomitą sceną dla prostego dramatu charakterów. Zło i dobro, prawo i siła, wolność i uniwersalne wartości moralne, przygoda i przyroda. Wielkie przestrzenie pociągały i rozpalały fantazję zwłaszcza w krajach ściśniętych w środku Europy, w których kroku nie można zrobić nie nadeptując komuś na płot lub nie przekraczając jakiegoś zakazu. To Karol May, który spędził w saskich więzieniach siedem lat za oszustwa, namalował najbardziej chyba uwodzicielską wizję Dzikiego Zachodu i przyjaźni białego z Indianinem.
Winnetou to kolejne wydanie szlachetnego Indianina, który jednak jest bardziej wszystkim innym niż dzikim. Przypomina raczej błędnego rycerza z niemieckich eposów o średniowiecznych bohaterach, ma wysokie czoło, nos prawie rzymski, cygaro - jeśli już musi je palić w towarzystwie białych - trzyma "z większym wdziękiem niż niejeden paryski elegant". Słowem arystokrata, a na dodatek chrześcijanin, jak dowiadujemy się w momencie śmierci Apacza. Winnetou i Old Shatterhand są ulepieni z tej samej gliny co Siedmiu Wspaniałych i wszyscy inni mniej lub bardziej samotni jeźdźcy znikąd. Za to, że miał jasne włosy i błękitne oczy, w czasach stalinowskich wytaczano Shatterhandowi proces w NRD i w PRL, podejrzewając go o nazbyt bliskie koligacje z nietzscheańską "blond bestią" i kultowymi postaciami Hitlerjugend.
Problem polegał na tym, że od czasów Kiplinga talenty tropicieli śladów oraz indiańskie cechy charakteru - wytrzymałość na ból, powściągliwość, wyczucie i rozumienie przyrody, samowyrzeczenia - weszły w skład ideologii skautingu, a potem i naszych harcerzy, i - jak to się kiedyś mówiło - przysposobienia wojskowego: podchody, saperka, zdobywanie sprawności od początku XX w. należały do kanonu wychowania młodych chłopców w duchu wojskowym. Przez ruch sokoli przeszły przed I wojną setki tysięcy uczniów, by następnie latem i jesienią 1914 r. z całymi swymi indiańskimi umiejętnościami i patriotycznymi pieśniami na ustach ginąć w ogniu karabinów maszynowych. Podobnie było przed II wojną. Aleksander Kamiński wspomina w "Kamieniach na szaniec" indiańskie podchody na harcerskich obozach z lata 1939 r. i późniejsze indiańskie pseudonimy żołnierzy Szarych Szeregów. Choć częściej sięgano do rodzimych kryptonimów z Trylogii.
Karol May i Indianie zniknęli z półek wydawniczych w czasach stalinowskich, bo nazbyt odciągali wyobraźnię ku amerykańskiej swobodzie. Miejsce błędnych rycerzy z pióropuszami we włosach i sztucerem Henry'ego zastąpili błędni rycerze rewolucji bolszewickiej na taczance, z naganem za pasem i karabinem maszynowym Maxima. Zamiast prerii - step. Zamiast Czarnych Stóp - czerwoni kozacy, zamiast traperów - komisarze. A jednak to nie było to samo.
Polak Indianinem Europy
Wraz z odwilżą zaczęli wracać Indianie. Najpierw rodzimi: "Mały Bizon" Arkadego Fiedlera, tego od "Dywizjonu 303" - a więc i tu pokrewieństwo dusz między pilotami myśliwców i myśliwymi na prerii, a potem obca kontrabanda. W 1954 r. "Dookoła świata" urządziło regularny sąd nad Karolem Mayem. Oskarżyciele zarzucali Mayowi "fałszywy obraz stosunków społecznych i narodowościowych", nauczanie nienawiści i prawa dżungli, a to wszystko "oprawne w formę najgorszego romansu brukowego".
Braterstwo krwi Old Shatterhanda i Winnetou, niepozbawione zresztą homoerotycznego podtekstu, klonowano następnie w dziesiątkach podobnych powieści indiańskich. W powieściach powojennych polski klon Old Shatterhanda szybko wpada w konflikt lojalności między uwielbieniem do Stanów Zjednoczonych, jako kraju Kościuszki i Pułaskiego, a współczuciem dla Indian i walką o ich prawa. Przykładem trylogia Longina J. Okonia "Tecumseh", "Czerwonoskóry generał" oraz "Śladami Tecumseha" o burzliwych losach indiańskiego wodza i indiańskich plemion walczących z Amerykanami o swe prawa. Bohaterem jest Polak - przyjaciel Indian - były uczestnik powstania kościuszkowskiego. W wojnie między angielską Kanadą i USA (1812-1815) sympatia autora jest po stronie Brytyjczyków i plemion sprzymierzonych z nimi w Związku Oporu Indian. A po śmierci Tecumseha to właśnie Ryszard Kos, jako baśniowy protoplasta Ludwika Mierosławskiego i Che Guevary, staje na czele wyzwoleńczej walki Indian. Niestety, wystarczy zerknąć do podręczników historii, bezskutecznej.
Czytelnik już na pierwszych stronach odnajduje nie tylko zamorskie, ale i nasze rodzime nadwiślańskie konflikty. Jednym z najbardziej zawziętych przeciwników Ryszarda Kosa jest "ponury Gunter" o niemieckim nazwisku, kłusownik i morderca Indian, intrygant i prowokator, przeniesiony do amerykańskiej puszczy z krzyżackiego zamku lub zdemobilizowany z dywizji SS. Kos otrzymuje indiański przydomek Czerwone Serce i walczy w obronie uciśnionych Indian za wolność waszą i naszą. Ta polsko-indiańska sztama - jak zwierza się swemu czerwonoskóremu bratu Kos - wynika ze wspólnoty losów. "Mój kraj nazywa się Polska, widzisz, wodzu, ziemie czerwonoskórych zajęli biali. Mój kraj także zabrali wrogowie. Walczyłem z nimi i dlatego musiałem uciekać".
Mimo woli Kos powtarza tu pogardliwą opinię króla pruskiego Fryderyka II, że Polacy ze względu na swe pstrokate stroje i skołtunione włosy ("węzeł polski") to Irokezi Europy. Ten stygmat dzikości i zacofania nasi autorzy odwracają: nie jesteśmy Indianami, a jeśli, to o tyle, że jesteśmy przyjaciółmi uciśnionych, kochamy wolność, przyrodę i sprawiedliwość, i mamy tego samego wroga: bezduszną maszynę oświeceniowego państwa, brutalnych i wiarołomnych kolonistów (tak jak ci "placówkowi" Niemcy) oraz niszczycielską wszechwładzę pieniądza. I nawet jeśli wyemigrowaliśmy do USA, to nie rzucim ziemi skąd nasz ród. Howgh!
Po październiku 1956 r. polska literatura dla młodzieży obrodziła rodzimymi powieściami indiańskimi. Autorzy byli sprawni: Adam Bahdaj w "Czarnym Sombrero" czy "Panu Drewerze i Indianach" opisywał zwykłe sprawy mocnych mężczyzn na pograniczu, poszukiwanie skarbów, walki z bandytami, wizyty u Chayenów. U Wiesława Wernica - "Tropy wiodą przez prerię" - chirurg szpitala w Milwaukee nad jeziorem Michigan przegrywa medyczny pojedynek z indiańskim czarownikiem. Biały potrafi jedynie ucinać nogi, podczas gdy czerwonoskóry leczy je kuracją ziołową. Po czym daje się wciągnąć przez kolejnego Shatterhanda-Kosa w przygody na biało-czerwonym pograniczu. Gdy te powieści się ukazywały, modny był u nas "Smutek tropików" Claude'a Lévi-Straussa i etnograficzny opis kultur prymitywnych jako nie gorszych od naszej. Przygody polskich Indian i polskich kowbojów są nie gorsze od przygód ich amerykańskich lub niemieckich kolegów, czasami je przypominają, jakby były na jedno kopyto, kiedy indziej są wzbogacone - jak u Nory Szczepańskiej - o skomplikowaną psychologię. Przeważnie też towarzyszy im ciut natarczywa pedagogika, np. w wydaniu generała Sheridana u Wernica: "Potrafiliśmy w sposób bardzo perfidny szczuć, kiedy było potrzeba, jedne szczepy przeciwko drugim. Tradycje mamy pod tym względem bardzo dawne, sięgające okresu walk francusko-angielskich o Kanadę... Uczyńmy ich współgospodarzami kraju...".
Nie mógł się bez Indian obyć także Tomek Wilmowski, bohater cyklu powieściowego Alfreda Szklarskiego. W "Tomku na wojennej ścieżce" (1958) Tomek miał tyle lat, ile jego czytelnicy - szesnaście, "choć z postawy wyglądał na dziewiętnaście". Przesłanie było jasne. Jeśli będziesz pracował nad sobą, możesz być mężny i starszy niż jesteś. Dokładnie odwrotnie niż dziś, gdy mając 60, należy się nosić jak szesnastolatki... Tomek - inaczej niż Ryszard Kos - swe przygody zawdzięczał polsko-niemieckiej współpracy. Tomek miał pozyskać na pograniczu USA i Meksyku trupę Indian do występów w niemieckim cyrku. Dziś byłby kłopot z takim bohaterem, ściągnąłby na siebie protesty ekologów i działaczy ruchu na rzecz ludów zagrożonych... A poza tym dzięki reportażom telewizyjnym w Discovery lub Real-TV wiemy, jak to pogranicze wygląda naprawdę: narkotyki, polowanie na nielegalnych imigrantów. Ci realni Indianie nie mają w sobie wiele ze szlachetnych dzikich, są obszarpani i wymęczeni, a i ścigający ich rangersi to nie kolejne wcielenia Old Shatterhanda, ponieważ wśród prących do USA przez Rio Grande nielegalnych imigrantów szukają nie tylko mrówek szmuglujących heroinę, ale i agentów ibn Ladena...
Rozwiał się też mit Indianina wsłuchanego w głosy przyrody, gdy okazało się, że kultowa postać hippisów i dzieci kwiatów, mądry Don Juan, czarownik i znawca tak indiańskich ćwiczeń duchowych jak i lekkich narkotyków, opisany w niezliczonych książkach Carlosa Castanedy, jest po prostu tak samo wymyślony jak Winnetou.
Malowani czerwonoskórzy
Literatura popularna XIX i XX w. jest zresztą pełna mniej lub bardziej fałszywych Indian. Chyba najsłynniejszym była Szara Sowa, Anglik George Belaney podający się w latach 30. za Indianina. Jego "Pielgrzymi puszczy" byli bestsellerem przed wojną, a "Sejdżio i jej bobry" tuż po wojnie. Wiesław Wernic dowodzi, że Szara Sowa mimo że nie był Indianinem z urodzenia, był nim z wychowania, ponieważ spędził parę lat wśród kanadyjskiego plemienia Odżibwejów.
Mieliśmy po październiku również naszego własnego Indianina. Sat Okh (Stanisław Supłatowicz) urodził się w 1925 r. (a może w 1920) w Kanadzie jako syn Polki (zesłanej wraz z ojcem na Syberię w 1905 r.) i wodza plemienia Shawnee - Wysokiego Orła. Do Polski przyjechał w 1937 r., w czasie okupacji był jakoby partyzantem, a w 1945 żołnierzem batalionu morskiego. W 1958 r. trzynastolatki pożerały w "Świecie Młodych" opowieści Sat Okh o tym, jak to będąc pierwszy raz w kinie chciał rzucić tomahawkiem w ekran. Sat Okh "Ziemię Słonych Skał" pisał wraz z Jerzym Broszkiewiczem. Był to opis etnograficzny wstrząsający młodymi czytelnikami, którzy dowiadywali się, jak bolesne było wtajemniczanie chłopca w życie wojownika. Jeszcze w 1997 r. ukazał się jego "Głos prerii". Ale chyba już bez większych wrażeń.
Indianie w PRL to był zew nie tyle krwi, ile wolności, powiew innego świata, co pięknie pokazał Wiktor Woroszylski w "I ty zostaniesz Indianienem". Przyjeżdża wuj z Ameryki i przywozi chłopcu tomahawk. Dziecku zaczyna się teraz dwoić w oczach, wydaje mu się, że jest szlachetnym Apaczem, który pokonuje tchórzliwych Komanczów. Wuj jest z Ameryki, więc sam jest prawie Indianinem, a o tomahawk - buławę wtajemniczenia - trzeba walczyć zadając sobie ćwiczenia duchowe i samodyscyplinę. Dziś miast wyimaginowanych Indian mamy gangi blockersów i mafie złodziei samochodów. Palenie fajki to pryzma "śniegu". Nie występują też chłopięce emocje okresu międzywojennego: znaczki pocztowe, obozy harcerskie, sukcesy przeżywa się inaczej niż wówczas triumf Żwirki i Wigury w Challengu albo bieg Kusocińskiego w Los Angeles. Jesteśmy zwykli i normalni. Waleczny Orzeł i jego Apacze nie będą koczować w chaszczach pod Warszawą, niewidzialni dla dorosłych...
Old Shatterhand w pelerynie Batmana
Dzisiejsza młoda generacja nie zachwyca się już indiańskimi książkami. Świat indiańskiej przyrody, braterstwa, indywidualnej swobody i dobrowolnego podporządkowania się zespołowi to nie są wartości atrakcyjne dla chłopca dorastającego wśród gier komputerowych i reportaży telewizyjnych. Harcerstwo z jego szczepami i pionierką staje się marginesem. Nowe media forsują nowy indywidualizm. Przyroda - ta dostępna - jest coraz bardziej okaleczona i dozowana poprzez przemysł turystyczny. A przygoda coraz bardziej staje się ucieczką w wirtualny świat dziwacznych stworów, sztucznych półbogów i gier, których sens polega nie na bezszelestnym wtopieniu się w pejzaż i zdobyciu kolejnych sprawności duchowych i fizycznych, lecz na mechanicznej zręczności w posługiwaniu się joystickiem lub czysto matematycznych łamigłówkach. W świecie mechanicznych nadludzi swobodnie poruszających się w przestrzeni międzygalaktycznej Old Shatterhand nie ma większych szans, chyba że włoży pelerynę Batmana. Wygląda na to, że mit indiański został wyeksploatowany do końca. Z tej kopalni nie da się wydobyć nic nowego. Sorry, Winnetou...
|