"Jeździec bez głowy"
[ fragment ]
- Nasze własne ślady! - zakrzyknął Kasjusz i cisnął jakieś przekleństwo.
- Coś powiedział, Kasjuszu? Czyśmy doprawdy??
- Niestety, wuju, jedziemy własnymi śladami. Proszę spojrzeć,
oto znak złamanej podkowy naszego konia, oto ślady nóg naszych
Murzynów, a oto wzgórze, z którego zjechaliśmy w dół po ostatnim
postoju. Zrobiliśmy ze dwie mile na próżno.
Na twarzy kapitana odmalowało się zmieszanie, smutek i wstyd.
Wiedział, że z jego winy karawana została bez doświadczonego przewodnika,
którego wynajęto w Indianoli, a który dzięki porywczości
kapitana i jego wymysłom odmówił dalszej podróży. Wstyd więc było
kapitanowi, że zbytnio polegał na samym sobie i naraził całe towarzystwo
na przykre położenie.
Otóż bez wątpienia zmylili drogę, a plantator stracił nadzieję, że
przybędą na miejsce przed zapadnięciem nocy. Poindexterowi zaczęło
głównie chodzić o to, że jego karawana może się teraz narazić
na nieprzyjemne przygody. Jeśli wypadnie nocować na pustyni, lub,
co gorsza, błądzić tak kilka dni, to muły zostaną bez wody.
Zawstydzony swym niepowodzeniem Kasjusz zrzekł się dalszej
roli przewodnika. Urządzono więc naradę, jakie należałoby
przedsięwziąć środki, aby wydostać się z tej przykrej pustyni, której
widok - ponury i beznadziejny - odmalował się nie tylko na
niebie, ale i na twarzach podróżujących. Sępy, jak zwiastuny złych
rzeczy, szybowały nad karawaną, przejmując lękiem nawet Murzynów.
Lecz nagle w dali ujrzano jeźdźca. Twarze wszystkich się ożywiły,
oczy zapłonęły nadzieją.
- Zdaje się, że podąża on w tym kierunku? - zapytał plantator.
- Jedzie prosto do nas, ojcze - zawołał Henryk i zdjął kapelusz,
wymachując nim, ażeby zwrócić uwagę jeźdźca.
Lecz znaki te były zbyteczne. Dojrzawszy na prerii stojącą bezradnie
karawanę, jeździec skierował się do niej galopem i wkrótce
podjechał do plantatora i jego towarzyszy.
- Jakiś Meksykanin - szepnął Henryk, przypatrując się jego ubiorowi.
- Tym lepiej - odrzekł plantator - potrafi nam wskazać drogę.
- Oprócz ubrania, nie ma on w sobie nic meksykańskiego - zaprzeczył
Kasjusz Calhoun. - A zaraz się przekonamy. Buenas dias
cavallero! Esta Usted Mexicano? (Witamy pana! Czy jest pan Meksykaninem?).
- Nie - odrzekł nieznajomy - nie jestem Meksykaninem. Jeżeli
życzycie sobie państwo, mogę rozmawiać z wami po hiszpańsku;
lecz sądzę, że lepiej się porozumiemy, jeżeli będę mówił w waszym
ojczystym języku angielskim.
- Jesteśmy Amerykanami, sir - odparł urażony Poindexter. - Amerykanami
ze Stanów Południowych.
- Właśnie widzę to, patrząc na pańską świtę - rzekł nieznajomy,
rzuciwszy okiem na czarnych niewolników. Na jego twarzy odmalowało
się coś w rodzaju odrazy. - Widzę również, że niezwykliście
państwo podróżować po prerii i błądziliście.
- Istotnie, sir. Czy nie byłby pan łaskaw wskazać nam drogę?
- Po cóż tu zaraz łaskawość. Jadąc prerią, wpadłem na wasze
ślady, a ujrzawszy, że zabłądziliście, podążyłem za wami, aby wskazać
państwu drogę.
- Dziękuję panu bardzo, sir. Pozwoli pan, że się przedstawię: jestem
Woodley Poindexter z Louissiany, właściciel majątku, który
nabyłem nad brzegiem Leony w pobliżu fortu Inge. Sądziłem, że
będziemy mogli znaleźć się u celu podróży przed nastaniem nocy.
Czy to możliwe, panie?
- Najzupełniej, ale pod warunkiem, że zastosujecie się do moich
wskazówek.
Jakby chcąc zapoznać się z okolicą, nieznajomy oddalił się o kilka
kroków i stanął na kamienistym wzgórzu. Jego piękny gniady rumak
o wspaniałej grzywie i ogonie sprawiał wrażenie konia arabskiego szejka.
Jeździec zaś liczył nie więcej nad dwadzieścia pięć lat, miał na
sobie meksykańską jedwabną marynarkę, wąskie spodnie i buty z bizoniej
skóry. Głowę okrywał mu kapelusz ceratowy z galonikiem.
Firanki w oknie karety rozchyliły się i wyjrzała stamtąd zaciekawiona
Luiza Poindexter. Nigdy jeszcze nie widziała takich "bohaterów".
Gdyby nieznajomy wiedział, jak bardzo podobał się młodej
Kreolce, byłby z tego ogromnie dumny.
- Doprawdy, nie wiem, jak państwu wskazać drogę - rzekł mniemany
"bohater". - Chociaż znam ją dobrze. Ale i ja muszę jechać ku
brzegom rzeki Leony o pięć mil za fortem. Więc podążajcie państwo
za mną, moimi śladami. Żegnam, gentlemani!
Powiedziawszy to, nieznajomy uderzył konia ostrogami i pomknął
galopem. Tak nieoczekiwany odjazd wydał się plantatorowi niegrzecz-
ny, ale zaledwie pomyślał o tym, gdy spostrzegł, że nieznajomy pędzi
z powrotem.
- Obawiam się - zawołał jeździec - aby ślady mojego konia nie
pomieszały się ze śladami koni indiańskich, które przejeżdżały tędy
po pożarze. A chociaż mój koń jest podkuty, to czyż potraficie państwo
odróżnić jego ślady od śladów kopyt dzikich koni, zwłaszcza
wśród masy lotnego popiołu?
- Cóż w takim razie mamy robić? - zapytał plantator.
- Przykro mi, że nie mogę was prowadzić, lecz wiozę do fortu
pilną depeszę i nie wolno mi się zatrzymywać. Zwracajcie państwo
uwagę na to, aby mieć słońce po prawej ręce i jedźcie prosto, aż
zobaczycie na drodze wysoki cyprys. Drzewo to rośnie nad brzegiem
rzeki w pobliżu miejsca przeprawy.
Jeździec zamierzał znowu odjechać, lecz na chwilę zatrzymał się:
ujrzał w oknie karety dwoje zwróconych na niego oczu i przepiękną
twarzyczkę panienki. Mimo woli wpadł w zachwyt, nie mogąc tego
w żaden sposób ukryć.
- Nie ma pan za co dziękować - mówił do plantatora, który dziękował
mu gorąco za udzielenie informacji - wszak zostawiam państwa
na łasce dość ogólnych wskazówek, nie będąc pewnym, czy
w końcu nie zabłądzicie. Ale nie mogę zwlekać.
- Sądzę, że teraz łatwo nam będzie znaleźć drogę według słońca
- zauważył Poindexter.
- Nie bardzo - zaprzeczył młodzieniec, patrząc w niebo. - Z północy
nadciągają chmury. Słońce może ukryć się wcześniej, zanim
dotrzecie państwo do cyprysu. Lecz wiecie co? Najlepiej będzie, jeżeli
skierujecie się śladami, jakie zostawi moje lasso.
To rzekłszy, jeździec rozwinął lasso przywiązane jednym końcem
do siodła, zdjął kapelusz, skłonił się, uderzył konia i znowu pomknął
prerią. Sznur długości dwunastu jardów zostawiał na pulchnej powierzchni
prerii ślad, jak gdyby pełzło tędy ogromne cielsko węża.
|