"Pięcioro dzieci i 'coś'"
fragment książki
U stóp wzgórza ciągnęła się równina; były tam białe budynki o dziwacznych
kształtach, gdzie wypalano wapno. Był też duży, czerwo-
ny browar i kilka domów. Kiedy o zachodzie słońca dymiły wysokie
kominy, dolina wyglądała jakby ktoś wypełnił ją złotą mgłą. Wapniarnie
i suszarnie chmielu błyszczały i połyskiwały tak oślepiająco,
że wszystko razem przypominało zaczarowane miasto z Tysiąca
i Jednej Nocy.
Teraz, kiedy zaczęłam wam opisywać to miejsce, pomyślałam sobie,
że mogłabym długo tak opowiadać i stworzyć bardzo ciekawą
historię o wszystkich zwyczajnych rzeczach, które robiły dzieci -
takich rzeczach, jakie wy też robicie - i uwierzylibyście w każde
moje słowo. A jeśli bym napisała, że dzieci były bardzo męczące, tak
jak wy czasem, wasze ciocie pewnie napisałyby ołówkiem na marginesie:
"Ileż w tym prawdy!" albo "Jakie to życiowe!", a wy byście to
zobaczyli i na pewno byłoby wam przykro. Zamiast tego opowiem
więc tylko o naprawdę niezwykłych rzeczach, jakie się zdarzyły,
a wy będziecie mogli spokojnie zostawiać książkę, bo nie sądzę, by
jakaś ciocia czy wujek chcieli napisać na marginesie: "Jakie to życiowe!".
Dorośli jakoś niechętnie wierzą w naprawdę niezwykłe rzeczy,
chyba że im się pokaże to, co nazywają dowodem rzeczowym.
Ale dzieci wierzą prawie we wszystko i dorośli o tym wiedzą. Dlatego
też mówią wam, że ziemia jest okrągła jak pomarańcza, choć każdy
przecież widzi, że jest całkiem płaska. I mówią, że ziemia kręci
się wokół słońca, kiedy każdy codziennie może się przekonać, że
słońce wstaje rano i wieczorem idzie do łóżka, jak przystało na grzeczne
słońce. Ziemia też dobrze wie, co ma robić, i leży sobie cicho jak
myszka. A jednak śmiem twierdzić, że wierzycie w te wszystkie opowieści
o ziemi i słońcu, a skoro tak, to na pewno nie zdziwicie się,
jeśli wam opowiem, że zanim Anthea, Cyryl i reszta dzieci spędziła
tydzień na wsi, znalazła tam piaskowego duszka. Tak w każdym razie
nazwały go dzieci, bo sam tak o sobie mówił, a z pewnością wiedział
najlepiej, choć wcale nie wyglądał jak te różne duszki, które
widzieliście, albo słyszeliście o nich lub czytali.
Zdarzyło się to w żwirowni. Tatuś musiał nagle wyjechać, żeby
załatwić jakąś sprawę, a mama pojechała odwiedzić babcię, która
niezbyt dobrze się czuła. Oboje wyjeżdżali w wielkim pośpiechu,
a kiedy wyjechali, w domu zrobiło się nagle strasznie pusto i cicho.
Dzieci chodziły z pokoju do pokoju, patrzyły na kawałki papieru
i sznurków porozrzucanych na podłodze podczas pakowania i jeszcze
nieuprzątniętych i nie wiedziały, co ze sobą począć. Wreszcie Cyryl powiedział:
- Słuchajcie, weźmy łopatki i chodźmy kopać w żwirowni. Możemy
udawać, że to morski brzeg.
- Tatuś powiedział - rzekła Anthea - że kiedyś było tu morze i że
są tu muszle, które mają wiele tysięcy lat.
Więc poszli. Oczywiście byli już przedtem na skraju żwirowni
i zaglądali tam, ale nie schodzili jeszcze na dół, bojąc się, że tatuś
zabroni im tam się bawić. Z tego samego powodu nie byli jeszcze
w kamieniołomie. A żwirownia nie jest wcale niebezpieczna, jeśli
człowiek nie próbuje zsuwać się po ścianach, a tylko pójdzie sobie
spokojnie skrajem drogi okólnej, po której może przejechać nawet
wózek.
Każde z dzieci wzięło swoją łopatkę i każde po kolei niosło Baranka. Tak nazywały najmłodszego braciszka - dlatego, że kiedy po
raz pierwszy się odezwał, powiedział: "Bee!". Antheę nazywały "Panterą",
co - kiedy się to widzi na papierze - wygląda trochę głupio.
Kiedy jednak spróbujecie to wymówić, zobaczycie, że brzmi trochę
podobnie do jej prawdziwego imienia.
Żwirownia była bardzo duża i szeroka, a jej brzegi porastała trawa
i jakieś suche, jakby żylaste, dzikie kwiaty, fioletowe i żółte. Wyglądała
jak miednica dla olbrzyma. Były tam kopce żwiru, a po bokach
otwory, którymi żwir wybierano. Jeszcze wyżej strome zbocza
miały małe otworki: były to frontowe drzwiczki malutkich domków
małych skalnych jaskółek.
Rzecz jasna dzieci wybudowały zaraz zamek, ale budowanie
zamków nie jest specjalnie zabawne, jeśli się wie, że nie można
liczyć na wielką falę, która wypełniłaby fosę i zmyła most zwodzony,
i - co najprzyjemniejsze - zmoczyłaby wszystkich co najmniej
po pas.
Cyryl chciał wykopać jaskinię i bawić się w przemytników, ale
reszta dzieci bała się, że w jaskini mogą zostać zakopane żywcem.
W końcu więc wszyscy razem zabrali się do kopania tunelu przechodzącego
przez zamek i prowadzącego do Australii. Te dzieci wierzyły,
że świat jest okrągły i że po jego drugiej stronie mali australijscy
chłopcy i dziewczynki chodzą do góry nogami jak muchy po suficie
i głowy im wiszą w powietrzu.
Dzieci kopały, kopały i kopały i miały całe ręce oblepione piaskiem,
gorące i czerwone, a twarze mokre i błyszczące. Baranek spróbował
jeść piasek, ale kiedy przekonał się, że nie jest to, jak przypuszczał,
brązowy cukier, zaczął strasznie płakać, aż w końcu
zmęczony usnął w samym środku niedokończonego zamku. Jego
bracia i siostry mogli teraz na dobre wziąć się do pracy, więc tunel,
który miał kończyć się w Australii, wkrótce zrobił się tak głęboki, że
Jane, nazywana też "Kicią", zaczęła prosić, żeby już przestali.
|